Dlaczego założyłam bloga

Pisanie tego bloga jest wyrazem mojego posłuszeństwa Bogu, który już przed kilkoma laty zachęcał mnie do pisania. Celem jego jest zaświadczenie, że Jezus jest żywy i realny, a Bóg działa w życiu wierzących, którzy Go szukają i Jemu wierzą. Jest pisany ku zachęcie i inspiracji, aby z wytrwałością i pasją podążać za Jezusem. Zasadą Bożą jest, że prawda wyzwala. To, co piszę, przyniosło wolność do mego życia, więc wierzę, że przyniesie i do Twojego, o to też się modlę… A jeśli poczujesz się zachęcony/-a moimi postami, poleć proszę tego bloga swoim znajomym, aby Imię Jezusa było uwielbione „przez dziękczynienie wielu.” Zachęcam Cię jednak przede wszystkim do medytowania nad Biblią, aby "zaświeciła ci prawda Ewangelii" (Ef 4, 17-24).
Istnieje możliwość zamówienia książki, która powstała w oparciu o teksty z bloga. W celu zakupu proszę o kontakt na maila hakiiki@gmail.com

Bieżące informacje z misji w Ugandzie (2010-2013):

Jak czytać bloga

Zachęcam do chronologicznego czytania bloga. W tym celu proszę najpierw wejść do archiwum (po lewej stronie pod ulubionymi linkami) i wybrać rok 2007, a następnie zjechać na sam dół strony.

poniedziałek, 16 lipca 2007

Pierwszy tydzień w Ugandzie

Przyleciałam do Enteebe w Ugandzie o godzinie 18:45 w poniedziałek 9 lipca. Na lotnisku czekali na mnie przedstawiciele organizacji „Bringing Hope To The Family” Bob i Margaret. Zabrali mnie samochodem do Kampali, stolicy Ugandy, do domu Faith Kaihira założycielki organizacji, gdzie miałam zostać jedną noc. Następnego dnia miały przyjechać trzy inne osoby z Australii i razem mieliśmy jechać do wioski położonej ponad 200 km na zachód od Kampali. Pierwsza doba w Kampali była ekscytująca. Wszystko było inne i zaskakujące. Również w pewnych negatywnych aspektach. Dom Faith nie ma generatora prądu, a łazienka i kuchnia są bardzo prowizoryczne. Nie ma też bieżącej wody. Miasto pełne kurzu i szalonych kierowców. Ludzie jednak bardzo życzliwi i mili. Temperatura przyjemna.

Następnego dnia po odebraniu z lotniska pozostałej trójki, około 17:00 wyruszyliśmy w drogę. Nie spodziewałam się, że będzie taka długa i męcząca. Zmęczenie i przeziębienie dawały mi się we znaki. Na miejscu byliśmy po 22, gdzie zastaliśmy czekających na nas Faith i dziewczyny z sierocińca, które pomagały przy kolacji. Nie było światła, więc wszystko odbywało się po omacku przy blasku latarek i świec. Brzmi nieźle, ale wcale to nie było takie ekscytujące. Warunki są niełatwe do zaakceptowania przez osoby z tzw. „świata cywilizowanego,” jak np. toaleta na dworze w pomieszczeniu z dziurą w podłodze, brak bieżącej wody, a więc prysznic polegał na otrzymaniu wody w misce i zabraniu tego do innego pomieszczenia, gdzie można było się umyć. Dom gościnny to około 80m2 parterowy dom 5-pokojowy, niewykończony, z wieloma łóżkami w każdym niedużym pokoju, wąskim korytarzem i ciasną jadalnią. Nie ma sufitow w pokojach, ani drzwi, tak wiec slychac wszystko. Trudno odpoczac w takich warunkach. Kogut budzi nas codziennie przed 6 :) Jest bardzo punktualny. Było bardzo tłoczno, szczególnie na drugi dzień, kiedy 10-osobowa grupa Amerykanów z „Global Suport Mission” przyjechała z wycieczki. Oni przybyli tu tydzień wcześniej, a wyjeżdżali w środę.

Niestety okazało się, że dzieci z sierocińca (w wieku od 2 lat do 13 lat) oraz dziewczęta i chłopcy (w wieku od 14 do 27 lat) z drugiego sierocińca w większości nie mówią i nie rozumieją po angielsku. Czułam się więc zagubiona i wyizolowana. Przygnębiona nędzą, którą widziałam dookoła. Takiej biedy nie zobaczycie w najbiedniejszym domu w Polsce. Dzieci noszące 5, 10 litrowe kanistry z wodą i chrust na opał, mężczyźni stojący bezczynnie na ulicach, kobiety pracujące ciężko w polu - wszystko to mnie przygnębiało. Powiem szczerze, że płakałam w drugi dzień - chciałam się pakować i wracać do Polski. Bardzo trudno było mi się tu odnaleźć, gdyż ta organizacja działa na innych zasadach, niż się spodziewałam. Nie ma tu dla mnie przygotowanego zadania do zrealizowania, raczej muszę znaleźć swoją lukę i ją wypełnić. Gdyby nie fakt, że jestem pewna, iż Bóg mnie tu wezwał, już by mnie tu nie było. Nigdy nie było mi tak ciężko w żadnej służbie, jak tu. Jednocześnie wiem, że „kto sieje w smutku, żąć będzie w radości” i że „w ucisku mam być cierpliwa.”

Po spędzeniu kilku dni tutaj widzę więc kilka opcji działania. Będę uczyć angielskiego w sierocińcach, pomagać w szkole niedzielnej oraz może uczyć angielskiego młodsze dzieci. Prawdopodobnie w miarę upływu czasu będę zajmować się i innymi rzeczami. Faith prosiła mnie także o zrobienie kartotek wszystkich dzieci. Pojawiło się też inne ciekawe zadanie do zrealizowania, a mianowicie Faith chciałaby napisać książkę o historii „Bringing Hope…,” więc zaoferowałam się do spisania jej historii. Kiedy myślałam kilka lat temu o misjach, myślałam raczej o ewangelizacji, czyli pozyskiwaniu nowych wierzących. Natomiast tutaj w Ugandzie będę pracować z chrześcijanami, utwierdzając ich wiarę oraz zaspokajając ich socjalną potrzebę znajomości języka angielskiego. Znajomość angielskiego pozwoli im dostać jakąkolwiek pracę. Faith powiedziała, że nie mają tu zbyt wiele wolontariuszy, szczególnie długoterminowych. Od czasu do czasu, ktoś tu przyjeżdża, ale niezbyt często. Była tu nawet w 2004 roku przez miesiąc jedna Polka z Krakowa. Będę chciała się z nią skontaktować.

Jest piątek - za chwilę idę do młodszego sierocińca bawić się z dziećmi, a potem do tego starszego grać z dziewczętami w różne zabawy, ucząc ich przy tym angielskiego. Czy moja rola tu w tej misji jest niezastąpiona? Czy przyniesie jakąś zmianę na lepsze? Czy moja obecność tu sprawi różnicę w czyimś życiu? Bóg to wie. Ja wiem, że wolą Bożą dla mnie na najbliższe kilka miesięcy jest pobyt tu, gdybym nie była tego pewna, już byłabym w drodze powrotnej, bo wszystko tutaj wydaje się mnie przerastać. Bóg jednak zachęca nas, kiedy czujemy się bezsilni: „wystarczy ci mojej łaski, moc bowiem w słabości się doskonali.” Polegam więc tylko na mocy Bożej, która wierzę, że objawi się w moich słabościach.

Kiedy kończę ten post jest już niedziela wieczór. Byłam rano w kościele. Nabożeństwo trwało „tylko” 3,5 godziny, bo czasem trwa dłużej. Nikt się jednak nie nudził. Uwielbienie było radosne i głośne. To cudowne było widzieć ich tańczących dla Boga z całą pasją i choć śpiewało niewiele ponad 100 osób w kościele przy wtórze kilku bębnów wydawało się, że śpiewa 500 osób. Na zakończenie modliliśmy się o uzdrowienie wielu osób i oni doświadczyli mocy Bożej! Chwała Bogu! Kupiłam przed wyjazdem balony, które potem rozdawałam dzieciom, ku ich wielkiej radości.

Miejscowi są tu bardzo przyjaźni, przystają, rozmawiają z tobą, jak potrafią, dzieci stale machają, uśmiechają się i chcą, żeby się z nimi bawić. Dzieci bardzo biedne w brudnych podartych ubrankach. Tak bardzo mi ich żal i zastanawiam się, co ja mogę dla nich zrobić. Mam kilka pomysłów, ale niektóre wymagają nakładów finansowych, choć stosunkowo niewielkich, jak kilka dolarów, ale moje środki są ograniczone. Ceny wielu rzeczy są takie same jak w Polsce. Chciałabym móc dać każdemu dziecku kredki i kolorowankę. Tego wielu z nich nawet na oczy nie widziało, nie mówiąc już o zabawkach, bo nie mają ich wcale.

Byłoby też super mieć baterie słoneczną w domu, bo ciemność każdego dnia po 19 jest przygnębiająca. Bateria kosztowałaby około $1300. Gdybyście zobaczyli warunki obu sierocińców, to sądzę, że ścisnęło by wam się serce. Są to budynki niewykończone, gorsze niż nasze obory, czy stajnie, gdzie są tylko wstawione łóżka, a w sierocińcu dla starszych nawet nie ma łóżek, śpią na materacach na podłodze w kurzu, na niewykończonej posadzce. Oczywiście jest ich marzeniem mieć wykończony budynek i meble i baterię słoneczną, ale organizacja nie ma pieniędzy. Mimo wszystko tryska z tych dzieci i starszych podopiecznych wiara i miłość do Boga oraz wdzięczność Bogu za to, co mają.

Ja jestem wszędzie bardzo serdecznie przyjmowana. Dzieci i dziewczęta stale się do mnie przytulają, jak tylko przychodzę. Nauczyłam się paru wyrażeń w ich języku, co wprawia ich w zachwyt. Nauczyłam ich też przesyłać całuski, co ich strasznie śmieszy i bawi. Muszę się też przełamywać, kiedy wkładają swe brudne ręce w moje ręce, lub kiedy mnie obejmują lepkimi rączkami. Ja zawsze miałam obsesję „czystych rąk”, które starałam się myć tak często, jak mogłam. Tutaj nie mam takiej możliwości, bo czyste ręce po chwili stają się znów brudne, gdyż kurz jest wszędzie. Wycieram też czasem zasmarkane noski małych dzieci. Staję się powoli jedno z nimi. Dziś ugotowałam im leczo, które smakowało - w większości :)

Mój czas tutaj jest błogosławiony, nie tylko dlatego, że mogę im coś z siebie dać lub nauczyć, ale dlatego, że Błogosławiony Bóg mnie tu przyprowadził w konkretnym celu, abym tu budowała Jego Królestwo, będąc w miejscu swego przeznaczenia. To jest Jego wola i chwała Mu za to, że ją znam. Proszę was o modlitwę, abym nie uległa zniechęceniu i nie poddała się trudnościom. Kiedy jesteśmy w miejscu swego przeznaczenia, diabeł robi wszystko, żeby nas zniechęcić i zwieść, byśmy zmienili kierunek, bo wypełnienie Bożego planu dla naszego życia przyniesie diabłu klęskę, a Bogu chwałę. „Przeciwstawiajmy się więc diabłu, a ucieknie od nas.” Wiem też, że im większe poświęcenie, tym większa chwała i przejawy mocy Bożej. Im większe oczekiwanie Jego działania, tym większe zaspokojenie naszych potrzeb. Pominąwszy więc inne szczegóły, tak więc upłynął mój pierwszy tydzień w Ugandzie, a jeśli Bóg pozwoli, to w ciągu następnych dwóch tygodni umieszczę kolejny post.

Brak komentarzy: